Łódzkie Stowarzyszenie Muzyczne

"Ocalić od zapomnienia"

 

Siedziba : ul.Próchnika 17     90 - 708 Łódź

tel: 531 908 063      email: muzyka.lsm@gmail.com

numer konta : 92 1240 3073 1111001078665182  Bank Pekao SA.

04 października 2020

Kolejny tekst, który będzie częścią książki szykowanej przez nasze Stowarzyszenie. Tym razem fragment wspomnień łódzkiego muzyka Staszka Kaniorskiego.

Ten quasi pamiętnik, zawiera w bardzo dużym skrócie i zaledwie dwunastu anegdotach moje życie, jako muzyka a przy okazji kilku kolegów muzyków, których imiona przytaczam niekoniecznie prawdziwe, ponieważ wielu z nich jeszcze żyje. Jednego nie można mi zabrać, ja kocham muzykę i tylko tyle i aż tyle. Nie należałem nigdy do pierwszej ligi, ale też nie uważam, abym zaliczał się do tej ostatniej. Tytuł tego skrótu, to Wspomnienia klezmera. Tak naprawdę, to określenie „klezmer” pochodzi od dwóch hebrajskich słów: kle – narzędzie, instrument i zemer – muzyka. A więc dokładnie oznacza instrument muzyczny, i każdy prawdziwy klezmer czuł się ściśle związany ze swoim instrumentem. Dlatego używanie tego słowa w znaczeniu „chałturnika”, jakie swego czasu utarło się nie tylko zresztą w języku polskim, jest niesprawiedliwe. Oczywiście tak mówi encyklopedia. Zapewne na początku nikt nie potrafi grać, ale po szkole i zdaniu egzaminów otrzymuje się dyplom uprawniający do wykonywania zawodu, a w moim przypadku i w przypadku moich koleżanek i kolegów rozpoczęliśmy granie bez szkoły, uczyliśmy się podczas grania a na dodatek w tej cholernej komunie nie mieliśmy dostępu do żadnych materiałów, jak również do nagrań. Nie było instrumentów. Dobrze, że bębny robił Pan Zygmunt Szpaderski, gitary koledzy robili sobie sami. Słuchaliśmy tej nowej muzyki na falach Radia Luxemburg. Ponadto, gdy wyjechałem za granicę, to nie tylko poprawił mi się status materialny, ale też poznałem ludzi w innych krajach, ich język, kulturę. Podszlifowałem znajomość języka angielskiego, poznałem podstawy fińskiego i innych języków. Gdy podróżowałem po Europie, to w każdym kraju potrafiłem powiedzieć kilka zdań w różnych językach, tak jak prawdziwy obieżyświat.To też zasługa muzyki. W Finlandii , Norwegii i Szwecji nauczyłem się jeździć samochodem w prawdziwych zimowych warunkach. Praca jako muzyk, a potem jako kapelmajster pomogła mi w rozwinięciu prawdziwego biznesu, już w nowych czasach. .Muzyka mnie nie zdradziła, to i nie mogę jej zdradzić. Jedynie to jeszcze dodam, że grałem najpierw w klubach studenckich, na weselach, restauracjach w kraju i zagranicą. Akompaniowałem wraz z zespołami wielu solistom. Nie grałem tylko w orkiestrze grającej muzykę klasyczną, ale gdyby była potrzeba to zagrałbym. Może to brzmi nieskromnie, ale nauczyłem się wreszcie muzyki. Niczego nie żałuję.. Poniżej kalendarium wsparte wybranymi zdjęciami. Miłej lektury.

 

TAJEMNICZE ZUPKI

To działo się na przełomie lat 1974/1975. Graliśmy dużo imprez po całym kraju nie tylko z Romami i były to imprezy dla zakładów pracy. Ludziom pracy nieśliśmy kulturę. Imprezy były obsługiwane przez zespół muzyczny, aktorów, którzy przedstawiali kabaretowe skecze, parodysta, iluzjonista i jakaś gwiazda z opery, teatru muzycznego lub gwiazda estrady. Najważniejszy jednak był organizator, to on chodził najpierw po zakładach pracy i sprzedawał imprezę, wynajmował salę (kino, teatr, halę sportową, dużą stołówkę). Zwykle w wynajętym autokarze jechał z nami na imprezę. Brał od każdego z artystów 10% od wynagrodzenia. Jak tylko wsiadaliśmy do autokaru, to zaczynaliśmy od piwa. Otwieraliśmy piwo, uderzało się w szyjkę butelki drewnianym młotkiem w celu uzyskania piany i piło się „z gwinta”. Następnie już piliśmy wódkę. Często po imprezach, jadało się kolację w hotelowych restauracjach, popijając gorzałką. Nasz organizator pilnowany przez swoją damę nie pił wódki. Jadł tylko dwie, może trzy, lub cztery zupki. Jakoś dziwnym zbiegiem okoliczności po tych zupkach ledwo wychodził z restauracji do pokoju hotelowego. Okazało się, że kelnerzy go znali i mieli z nim cichą umowę, że będą zawsze do tych zupek dolewać setkę wódki. A to mieszanka wybuchowa...

 

 

CZERWONE FILTRY

Pierwszy koncert, jaki zagrałem w grupie Boomerang Band był to koncert z Framerami. Zofia i Zbigniew Framerowie, to był popularny w tamtych czasach duet, a tak prywatnie bardzo mili, sympatyczni ludzie. Przed koncertem odbyliśmy z panem Zbyszkiem próbę. Ja stawiałem pierwsze kroki jako muzyk akompaniujący, Tadziu i Michał tak samo, jedynie Romek miał doświadczenie w takim graniu. Do przygotowania było chyba z dziesięć utworów. Ja nie znałem wtedy nut i zapisywałem utwory tylko mnie znanym sposobem, koledzy też sobie zapisali utwory i udaliśmy się pełni zapału na wieczorny koncert. Na koncercie Pan Zbigniew podał tytuł, ja nabiłem tempo uderzając pałką o pałkę i zacząłem grać sam, solo. Po kilku taktach przerwałem, nastąpiła konsternacja. Sprawa się szybko wyjaśniła, koledzy zapisali sobie utwory czerwoną kredką lub flamastrem, bo taki mieli pod ręką. Gość który obsługiwał reflektory użył czerwonego filtra i dalej można się domyślić co się stało, czerwony na czerwony, to równa się biały. Po chwili operator zmienił filtr i ruszyliśmy jeszcze raz już poprawnie. Odbył się całkiem udany koncert. Z Framerami graliśmy jeszcze wiele razy. Wniosek jest taki, lepiej utwory grać bez nut prosto z tzw. „pały” lub „bańki”, to już, jak kto woli.

 

PIERWSZA ZIMA W FINLANDII

Było to w listopadzie 1977 roku. W Polsce była głęboka „komuna”. Jedziemy do Finlandii grać w knajpach. Jest nas trzech facetów, ja gram na bębnach. Przed wyjazdem odbyłem jedną lekcję angielskiego. Do Gdańska jedziemy pociągiem z instrumentami, wzmacniaczami i kolumnami głośnikowymi. Z dworca w Gdańsku samochodem marki „Nysa” przejeżdżamy do portu. Po odprawie nosimy nasz sprzęt i ustawiamy na dolnym pokładzie, gdzie wjeżdżają samochody. Zabezpieczamy ten sprzęt linami. Marynarze mówią, że będzie mocno bujać podczas rejsu. My idziemy na górę do kabin. Po 30 godzinach dopływamy do Helsinek. Jest godzina 10 rano. W porcie czeka na nas nasz fiński agent. Rozmawiamy z nim po rosyjsku. Tłumaczy nam, że grać będziemy w Rovaniemi, stolicy fińskiej Laponii. Będziemy grać pięć setów po 45 minut, następnie 15 minut przerwy. Zaczynamy następnego dnia wieczorem o godzinie 20 – tej. Nasze instrumenty z promu zabiera kierowca specjalnie wynajęty do tego celu przez agenta. My też wsiadamy do tego Forda Transita na „pakę” wraz z instrumentami. Na promie naprawdę bardzo mocno bujało, cała nasza czwórka bardzo szybko zasnęła. To bardzo dobrze, bo nie musimy rozmawiać z kierowcą, a nawet gdyby, to w jakim języku. Repertuar mamy w języku angielskim, ale języka nikt nie zna. Tekstów piosenek uczymy się fonetycznie Ja dostałem słownik i rozmówki polsko – angielskie, po tej jednej lekcji z moim nauczycielem. Gdy dojechaliśmy do hotelu na zewnątrz było ciemno. Recepcjonista pokazał nam „na migi” gdzie jest restauracja i na małym podwyższeniu umieściliśmy nasze instrumenty. W tamtym czasie posiadaliśmy zegarki tradycyjne, spojrzeliśmy na tarcze ręcznych zegarków, była godzina siódma. Została nam godzina do rozpoczęcia naszej pierwszej pracy zagranicą. Szybki prysznic, następnie przebraliśmy się w smokingi i wróciliśmy do restauracji. Wybiła godzina ósma, nabiłem pałkami rytm i ruszyliśmy. Najpierw przyszła Pani w służbowym uniformie i zaczęła machać rękami, następnie przybiegł pracownik recepcji hotelowej. Obje mówili coś na przemian po fińsku i po angielsku. My graliśmy dalej, pamiętając o tym, że przecież set ma trwać 45 minut. Po pół godziny przyszedł ubrany w elegancki garnitur jeszcze jeden facet. Mówił nie tylko po angielsku, ale próbował coś po niemiecku, francusku i hiszpańsku. Dograliśmy set do końca, głupio się uśmiechając do wszystkich przebywających na Sali. Ten facet w garniturze wyszedł i po piętnastu minutach wrócił z jakimś starszym panem. Tym staruszkiem okazał się Pan Józef, rodowity Polak. Pan Józef zamieszkał w Finlandii po I Wojnie Światowej. Wytłumaczył nam, abyśmy przestali grać ponieważ jest rano, pomimo ciemności za oknami. Przedstawił nam Panią w uniformie, to była sprzątaczka, a pan w garniturze to dyrektor. Dyrektor zamówił nam śniadanie, usiedliśmy do stołu. Pan Józef miał dużo do powiedzenia o swoich pokrętnych losach. Przybliżył nam podstawowe fińskie obyczaje. Przetłumaczył sugestie dyrektora dotyczące naszej pracy i sposoby poruszania się po hotelu. Można powiedzieć, że zaczęliśmy być może źle, ale skończyło się dla nas dobrze. Pobyt w hotelu trwał cały miesiąc i ciemność na zewnątrz też trwała cały miesiąc a nawet jeszcze dłużej, ostatecznie to noc polarna.

 

WESELA NA PRZESTRZENI LAT

Przez 38 lat pracy w zespołach w Polsce zagrałem przeszło tysiąc wesel. 26 wesel na jeden rok. Ładny wynik, no nie?, dlatego można powiedzieć, że śmiało mogę uchodzić za eksperta. W latach sześćdziesiątych XX wieku wesela w mieście grało się zwykle w mieszkaniach prywatnych i na instrumentach akustycznych. Dużo ludzi nie było na takiej imprezie, po prostu ze względu na małą powierzchnię mieszkań, a i liczba muzyków siłą rzeczy ograniczała się do dwóch maksymalnie trzech. Najlepiej akordeon i bęben, a trzeci to mógł być skrzypek, saksofonista, trębacz. Wesele prowadził czasami wodzirej, który opowiadał dowcipy, śpiewał, a naszą rolą muzykantów było podegrać z czapy i starać się jak najlepiej. Pomimo biedy ludzie bawili się. Z kolei na wsi, już wesela były bardziej wystawne i bardziej tradycyjne, czyli z błogosławieństwem, z wyprowadzeniem i oczepinami. Podczas oczepin śpiewały zwykle panie, które były często specjalnie zapraszane na wesele. Na wsi folklor był kultywowany, chociaż Komuna na to nie patrzyła przychylnym okiem. Jeśli chodzi o picie wódy, to pili wszyscy, do upadłego, zdarzały się bójki, orkiestra też piła. W latach siedemdziesiątych już było inaczej. My muzycy już mieliśmy nagłośnienie, doszły do instrumentarium gitary, organy i mikrofony do śpiewu. Kapele zaczęły grać w kwartetach, na wsiach jeszcze dobrze było mieć akordeon, a jak były dodatkowo gitary to nie szkodziło, zaczynało być nowocześnie. Pić wódę się piło, tak samo jak w poprzednim dziesięcioleciu, chociaż wprowadzono w 1976 kartki na żywność, bójki też się zdarzały. Lata osiemdziesiąte to ciężkie lata, trochę lepiej było do stanu wojennego, podczas stanu wojennego i po stanie wojennym, który wprowadził Jaruzel nastąpiła wielka smuta. Wyprawienie wesela graniczyło z cudem, wóda nadal na kartki, żywność nadal na kartki, atmosfera ciężka, aż tak do 1985 roku. W końcu nastały lata dziewięćdziesiąte, nastąpiła transformacja, upadła Komuna, zaczął się kapitalizm i nagle się okazało, że ludzie chcą się żenić, tylko nie ma kasy. Odpadłem jako perkusista, ponieważ w klawiszach można było uzyskać całą orkiestrę. Zacząłem grać na klawiszach, grać to może wielkie słowo, jedną ręką uruchamiałem instrument, a drugą kładłem akordy i śpiewałem. Grałem zwykle z jakimś drugim pianistą- prawdziwym. Musiałem iść dodatkowo do pracy, no byłem powalony na kolanach, nastały dla mnie ciężkie czasy, a na dodatek było za wesela mało kasy, jeden człowiek najlepiej jakby grał, a jeszcze lepiej pół człowieka. Jedna rzecz stała się dziwna, ludzie przestali pić wódę i przestano częstować muzyków, a jest takie powiedzenie: bez gazu nie ma dżazu(jazz-u).W latach 2000 – 2010 nadal bębny nie są modne, a na dodatek coraz częściej i bezczelniej puszczamy podkłady z dyskietek, a tylko dośpiewujemy. Nadal jest mało picia wódy na weselu, ponieważ nadal jest duże bezrobocie i ludzie pilnują się, aby na następny tydzień pójść przytomnym i trzeźwym do pracy. Ja osobiście też nie piję, bo oprócz grania, pracuję, studiuję zaocznie i rozpoczynam prowadzić działalność gospodarczą nie związaną z muzyką. W latach dwudziestych XXI wielu zaczynam uczyć gry na perkusji dzieci, młodzież i dorosłych w prywatnej szkole. Perkusja wraca do łask, znowu zaczynam grać na weselach na bębnach akustycznych, ale zaczynam grać w dużych pięcio- sześcioosobowych kapelach, ale nadal gramy pół na żywo, pół z playbacku. Wesela są wystawne, powstają coraz większe i lepsze sale, domy weselne. Sale weselne powstawały już w poprzednim dziesięcioleciu, na początku XXI wieku, ale te w latach dwudziestych to już przeszły w przepychu same siebie. Wesela też były organizowane w coraz większym gronie. Zwykle, salę, upragnioną orkiestrę, czas na mszę w kościele trzeba było rezerwować, przynajmniej na rok do przodu. Zaczęto też znowu pić wódę na weselach, ale jeśli chodzi o orkiestrę to nadal nie podawano alkoholu. Jedno zawsze było niezmienne przez te pięćdziesiąt lat, jedzenia było zawsze dużo, taką mamy tradycję no i dobrze. Tradycja rzecz święta.

AKORDEON OD ŚRODKA

Na zakończenie jeszcze dwa epizody weselny sprzed wielu lat.To była jedna z moich pierwszych chałtur. Ja i mój kolega, gitarzysta z zespołu, zgodził wspólnie z akordeonistą granie na weselu w podłódzkiej miejscowości. Wesele było w piętrowej sali remizy strażackiej, która istnieje do dzisiaj. Po przyjeździe na miejsce i przywitaniu, akordeonista zaproponował nam generalskiego brudzia, to znaczy on będziemy mówili do nas „per ty” a my do niego „per Pan”. Brudzia należy zawsze przepić gorzałką. Akordeonista nalał sobie Wyborowej do szklanki od herbaty, tak do połowy, a nam po małym kieliszku i rzekł takie oto słowa: jesteście młodzi i nie możecie tak dużo pić, nie macie wprawy. Wypiliśmy po maluchu, a po chwili wykonaliśmy to samo na drugą nóżkę. Po chwili z dołu rozległ się głos, że młodzi i goście już nadjeżdżają. Akordeonista wszedł na ławkę, aby zagrać marsza weselnego, zdążył do gitarzysty powiedzieć „eF – dur” i po 3 sekundach wykonał tzw. „dzięcioła” i padł poziomo na twarz. W pierwszej chwili myśleliśmy, że dostał zawału. Akordeon rozpadł się na trzy części, klawiatura, miech żółty w środku i basy. To nie był zawał lecz zwał. On po tych dwóch szklankach gorzały, już do końca wesela nie obudził się. Graliśmy z we dwójkę. Gitara i perkusja plus śpiew. Nie pamiętam czy wypłacono nam pełne wynagrodzenie, ale opuszczaliśmy tę Salę chyłkiem i nie pożegnaliśmy się z denatem...

 

Wybrane zdjęcia z różnych składów:

Choose Life, Stan Mega Band, Close To Each Other i She nd They .

  

 

 

 

"Wspomnienia Klezmera" (fragment) - wspomina Stanisław Kaniorski