Łódzkie Stowarzyszenie Muzyczne
"Ocalić od zapomnienia"
Siedziba : ul.Próchnika 17 90 - 708 Łódź
tel: 531 908 063 email: muzyka.lsm@gmail.com
numer konta : 92 1240 3073 1111001078665182 Bank Pekao SA.
Zapraszamy do lektury kolejnego fragmentu książki przygotowywanej przez nasze Stowarzyszenie.
Marek Składowski
WSPOMNIENIA ŁÓDZKIEGO MUZYKA ZZA ŻELAZNEJ KURTYNY
(fragmenty)
Znakomity łódzki jazzman Michał Urbaniak powiedział w jednym z wywiadów: chciałem udowodnić, że muzyka jest jedna i do dzisiaj mawiam, że Bóg stworzył muzykę, a ludzie podzielili ją na kategorie, między innymi na gatunek muzyki, jakim jest jazz.
W swoim czasie Leopold Tyrmand wyrażając swą opinie o jazzie powiedział krótko: jazz potęgą jest i basta.
Nieżyjący już polski poeta Józef Waczków sparafrazował ten rodzaj muzyki pisząc:
bo tutaj się na instrumentach myśli, myśli się na głos, na gorąco na temat pierwszy lepszy, radość, że nawet w niebie święci maszerują…
Tyle tytułem wstępu.
Nie zamierzam w moim fragmencie książki rodzącej się przy współudziale kilku łódzkich pisarzy związanych pośrednio lub bezpośrednio ze światem muzycznym pisać szerzej o łódzkich gigantach jazzu, chociaż bezsprzecznie zasługują na to. Wydano już bowiem wiele publikacji na ten temat w których znajdziemy nazwiska znakomitych łódzkich jazzmanów. Chociażby w książkach: „U brzegu Jazzu” Leopolda Tyrmanda, w której to do końca autor nie potrafił zdefiniować, odpowiedzieć na proste zdawać by się mogło pytanie: co to jest jazz? „Jazz w mieście Łodzi” Jerzego Krzywika Każmierczyka, „Ja Urbanator” Andrzeja Makowieckiego, czy wreszcie „Prunelki piło się dużo” samego Andrzeja Wojciechowskiego „Idon”. Pozwolę sobie wymienić niektórych z nich:
- Andrzej Wojciechowski „Idon” – trp
- Witold Sobociński „Denton” – dr – puz
- Antoni Studziński – dr
- Jerzy Matuszkiewicz „Duduś” – sax
- Witold Kujawski – bas
- Michał Urbaniak – viol – sax
- Jerzy Kaźmierczyk „Krzywik” –cl-sax-flet
- Andrzej Makowiecki – trp
- Grzegorz Gierłowski – dr
- Henryk Czekalski „Czkałow” – kl
- Adam Brzozowski – cl – sax
- Andrzej Orłowski – dr
- Henryk Cap – piano – flet
- Jerzy Maciejczyk „Biały Murzyn” – dr
Mam wielki szacunek (chapeau bas) dla pierwszych kreatorów, aranżerów jazzu w moim mieście, dla jazzmanów – gigantów, muzyków przez duże „M” i takim pozostanę. Postanowiłem jednak w moim fragmencie książki przypomnieć, przybliżyć państwu również wielu muzyków często wywodzących się z enklaw małych uliczek naszego miasta, miasteczek, miejscowości satelitarnych. Mimo, że byli to muzycy mniej znani, niekoniecznie pisani przez duże „M” to nie znaczy, że nie grali również doskonale z jajem i sercem jak tamci. W pełni zasłużyli i nadal zasługują by pisać o nich. Kochają to, co robią, robili i nadal będą wkładać serce do ostatnich swoich dni. Muzyka bowiem dla nich była, jest i pozostanie nierozerwalnym etapem życia każdego z nich. Słusznie powiedział kiedyś Michał Urbaniak, że muzyk to nie zawód, to wyrok – dożywocie. W moim krótkim opowiadaniu nie znajdziemy głównego bohatera, bohaterami są zwykli ludzie rozkochani w muzyce często amatorzy, dla których muzyka i kontakt z nią stał się sposobem na życie. I o nich właśnie chcę pisać, bo w pełni zasługują na to. Często byli to młodzi ludzie, chłopcy wywodzący się z łódzkich podwórek, podobnie jak piłkarze, i podobnie jak oni, marzyli, by stać się gwiazdami. Z trudem udawało im się zdobyć jakieś pieniądze by zakupić a raczej zdobyć instrument. Często zaglądali do komisu, jedynego zresztą w Łodzi, w którym przy odrobinie szczęścia można było znaleźć upragniony instrument.
W Łodzi w tamtych latach był tylko jeden sklep muzyczny mający swą siedzibę przy ulicy Piotrkowskiej 55, szumnie nazywany Centralą Muzyczną. Był to obszerny dwu wystawowy, elegancki lokal, w którym niestety trudno było znaleźć takie instrumenty jak: saksofon, klarnet, puzon, perkusję, czy chociażby gitarę, nie wspominając już o gitarze elektrycznej czy wzmacniaczu do niej. Nie można powiedzieć jednak, że sklep całkowicie świecił pustkami, gdyż bez problemu można było w nim kupić mandolinę, bałabajkę, wiolonczelę, czasami skrzypce, altówkę a nawet kontrabas. Rzadko, ale pojawiała się również gitara akustyczna rodem z Lublina (straszne, toporne pudło). W tyle sklepu jakby za karę stało zakurzone, osamotnione pianino Calisia rodem z Kalisza. Pułki natomiast zawalone były płytami gramofonowymi Muza z nagraniami Mazowsza, Śląska, Zespołu Aleksandrowa, Chóru Czejanda, zespołu mandolinistów Ciukszy, czy akordeonistów Tadeusza Wesołowskiego. Wśród wykonawców dominowali: Fogg, Połomski, Gniatkowski, Wojnicki, Koterbska, Mirska, Kunicka, Przybylska i inni. Ale najpopularniejszych w tym czasie instrumentów nie uświadczyłeś. Niestety.
W tym samym czasie sklepy muzyczne na zachodzie zawalone były instrumentami, najnowszej generacji sprzętem muzycznym, aparaturą, o czym polscy muzycy mogli jedynie pomarzyć. Zdawać by się mogło, że nic łatwiejszego. Wystarczy wsiąść do pociągu, Trabanta czy Moskwicza, zajechać pod sklep muzyczny w Wiedniu – mieście Mozarta i Beethovena, wpaść na chwilę do Hamburga przy okazji zaliczyć dzielnicę czerwonych latarni, czy Berlina Zachodniego i kupić sobie gitarę Fendera: Telecaster, Stratocaster czy Gipsona. Jaki problem - nic prostszego. A jednak problem był. Było coś, co nazywało się żelazna kurtyna. Innymi słowy bariera trudna do pokonania, izolującą państwa komunistyczne przed kontaktem z krajami zachodnimi. Ale od pewnego momentu dla nas muzyków została ona uchylona. Byliśmy po sportowcach drugą grupą, która dostała paszporty do krajów zachodnich, początkowo z jednorazowym a po pewnym czasie z wielokrotnym przekroczeniem granic Polski. Już w latach 60 –tych Polska Agencja Artystyczna PAGART żywo zainteresowała się eksportem polskich muzyków umożliwiając im występy w demoludach i na Zachodzie. Zresztą sam Pagart nie robił tego bezinteresownie promując polską kulturę. Zabierał nam z naszych dochodów miesiąc w miesiąc 10 – 15 % prowizji w twardej walucie. Bez pomocy kalkulatora łatwo było obliczyć, że do kasy agencji miesięcznie wpływało plus minus 40 tysięcy dolarów. całym świecie na kontraktach przebywało grubo ponad pięćset, w pewnych okresach nawet do tysiąca muzyków Mimo wszystko marzyliśmy o tym by wyjechać, zachłysnąć się w pełni tego słowa znaczeniu światem, światem zza żelaznej kurtyny, a przede wszystkim kupić światowej klasy instrument, aparaturę, mikrofony i realizować życiowe cele. Dochody bowiem tu i w Polsce były nieporównywalne. Krajem, który najbardziej był zainteresowany naszymi zespołami muzycznymi, była Finlandia. Największy boom przypadał na lata siedemdziesiąte i początek lat osiemdziesiątych. Tylko cztery liczące się fińskie Agencie Artystyczne: Intershow, Oy Scan-Show, Ohielma-Apu Oy i Star System Oy zatrudniał około siedemset – osiemset polskich muzyków grających w knajpach, klubach z czego prawie jedna trzecia z nich pochodziła z Łodzi. Nie sposób wymienić wszystkich grup i muzyków z naszego miasta. Może kilka, z którymi na przestrzeni kilkunastu lat mojego muzykowania w Finlandii i w innych krajach Europy miałem sympatyczne klezmerskie kontakty.
Pierwszy mój wyjazd do Finlandii to rok 1971. Grupa „The Playmates” w składzie;
Jacek Kunce piano, Paweł Swędrak bass, Stanley Stępniewski dr i ja Wojtek Frankowski git.
Wcześniej, w 1970 roku Pagart zaproponował nam półroczny kontrakt na bardzo dobrych warunkach w Czechosłowacji, a dokładniej w Wysokich Tatrach. (Grand Hotel – Stary Smokowec). Kwintet nazywał się „Desperados”; a w jego skład wchodzili znakomici dwaj muzycy z łódzkiego „Tiger Rag”, z którymi miałem zaszczyt grać a mianowicie; sam szef „Tiger Rag Andrzej Orłowski perkusja i Heniek Czekalski saksofon tenorowy
i klarnet. Na pianinie i organach Ryszard Bartczak, ja na gitarze i czująca bluesa czarnowłosa wokalistka Lidia Sztajbert.
Wojciech Frankowski – łódzki muzyk,
autor kilku książek o łódzkim środowisku
muzycznym, między innymi:
„Kolumb odkrył Amerykę, a łódzcy muzycy Finlandię.”
„ Seks, Pontikka i Renifery”
„Moja Pietryna nocą” (wspomnienia łódzkiego muzyka sprzed pięćdziesięciu laty)