Zapraszamy do lektury kolejnego fragmentu książki przygotowywanej przez nasze Stowarzyszenie.
Marek Składowski
WSPOMNIENIA ŁÓDZKIEGO MUZYKA ZZA ŻELAZNEJ KURTYNY
(fragmenty)
Znakomity łódzki jazzman Michał Urbaniak powiedział w jednym z wywiadów: chciałem udowodnić, że muzyka jest jedna i do dzisiaj mawiam, że Bóg stworzył muzykę, a ludzie podzielili ją na kategorie, między innymi na gatunek muzyki, jakim jest jazz.
W swoim czasie Leopold Tyrmand wyrażając swą opinie o jazzie powiedział krótko: jazz potęgą jest i basta.
Nieżyjący już polski poeta Józef Waczków sparafrazował ten rodzaj muzyki pisząc:
bo tutaj się na instrumentach myśli, myśli się na głos, na gorąco na temat pierwszy lepszy, radość, że nawet w niebie święci maszerują…
Tyle tytułem wstępu.
Nie zamierzam w moim fragmencie książki rodzącej się przy współudziale kilku łódzkich pisarzy związanych pośrednio lub bezpośrednio ze światem muzycznym pisać szerzej o łódzkich gigantach jazzu, chociaż bezsprzecznie zasługują na to. Wydano już bowiem wiele publikacji na ten temat w których znajdziemy nazwiska znakomitych łódzkich jazzmanów. Chociażby w książkach: „U brzegu Jazzu” Leopolda Tyrmanda, w której to do końca autor nie potrafił zdefiniować, odpowiedzieć na proste zdawać by się mogło pytanie: co to jest jazz? „Jazz w mieście Łodzi” Jerzego Krzywika Każmierczyka, „Ja Urbanator” Andrzeja Makowieckiego, czy wreszcie „Prunelki piło się dużo” samego Andrzeja Wojciechowskiego „Idon”. Pozwolę sobie wymienić niektórych z nich:
- Andrzej Wojciechowski „Idon” – trp
- Witold Sobociński „Denton” – dr – puz
- Antoni Studziński – dr
- Jerzy Matuszkiewicz „Duduś” – sax
- Witold Kujawski – bas
- Michał Urbaniak – viol – sax
- Jerzy Kaźmierczyk „Krzywik” –cl-sax-flet
- Andrzej Makowiecki – trp
- Grzegorz Gierłowski – dr
- Henryk Czekalski „Czkałow” – kl
- Adam Brzozowski – cl – sax
- Andrzej Orłowski – dr
- Henryk Cap – piano – flet
- Jerzy Maciejczyk „Biały Murzyn” – dr
Mam wielki szacunek (chapeau bas) dla pierwszych kreatorów, aranżerów jazzu w moim mieście, dla jazzmanów – gigantów, muzyków przez duże „M” i takim pozostanę. Postanowiłem jednak w moim fragmencie książki przypomnieć, przybliżyć państwu również wielu muzyków często wywodzących się z enklaw małych uliczek naszego miasta, miasteczek, miejscowości satelitarnych. Mimo, że byli to muzycy mniej znani, niekoniecznie pisani przez duże „M” to nie znaczy, że nie grali również doskonale z jajem i sercem jak tamci. W pełni zasłużyli i nadal zasługują by pisać o nich. Kochają to, co robią, robili i nadal będą wkładać serce do ostatnich swoich dni. Muzyka bowiem dla nich była, jest i pozostanie nierozerwalnym etapem życia każdego z nich. Słusznie powiedział kiedyś Michał Urbaniak, że muzyk to nie zawód, to wyrok – dożywocie. W moim krótkim opowiadaniu nie znajdziemy głównego bohatera, bohaterami są zwykli ludzie rozkochani w muzyce często amatorzy, dla których muzyka i kontakt z nią stał się sposobem na życie. I o nich właśnie chcę pisać, bo w pełni zasługują na to. Często byli to młodzi ludzie, chłopcy wywodzący się z łódzkich podwórek, podobnie jak piłkarze, i podobnie jak oni, marzyli, by stać się gwiazdami. Z trudem udawało im się zdobyć jakieś pieniądze by zakupić a raczej zdobyć instrument. Często zaglądali do komisu, jedynego zresztą w Łodzi, w którym przy odrobinie szczęścia można było znaleźć upragniony instrument.
W Łodzi w tamtych latach był tylko jeden sklep muzyczny mający swą siedzibę przy ulicy Piotrkowskiej 55, szumnie nazywany Centralą Muzyczną. Był to obszerny dwu wystawowy, elegancki lokal, w którym niestety trudno było znaleźć takie instrumenty jak: saksofon, klarnet, puzon, perkusję, czy chociażby gitarę, nie wspominając już o gitarze elektrycznej czy wzmacniaczu do niej. Nie można powiedzieć jednak, że sklep całkowicie świecił pustkami, gdyż bez problemu można było w nim kupić mandolinę, bałabajkę, wiolonczelę, czasami skrzypce, altówkę a nawet kontrabas. Rzadko, ale pojawiała się również gitara akustyczna rodem z Lublina (straszne, toporne pudło). W tyle sklepu jakby za karę stało zakurzone, osamotnione pianino Calisia rodem z Kalisza. Pułki natomiast zawalone były płytami gramofonowymi Muza z nagraniami Mazowsza, Śląska, Zespołu Aleksandrowa, Chóru Czejanda, zespołu mandolinistów Ciukszy, czy akordeonistów Tadeusza Wesołowskiego. Wśród wykonawców dominowali: Fogg, Połomski, Gniatkowski, Wojnicki, Koterbska, Mirska, Kunicka, Przybylska i inni. Ale najpopularniejszych w tym czasie instrumentów nie uświadczyłeś. Niestety.
W tym samym czasie sklepy muzyczne na zachodzie zawalone były instrumentami, najnowszej generacji sprzętem muzycznym, aparaturą, o czym polscy muzycy mogli jedynie pomarzyć. Zdawać by się mogło, że nic łatwiejszego. Wystarczy wsiąść do pociągu, Trabanta czy Moskwicza, zajechać pod sklep muzyczny w Wiedniu – mieście Mozarta i Beethovena, wpaść na chwilę do Hamburga przy okazji zaliczyć dzielnicę czerwonych latarni, czy Berlina Zachodniego i kupić sobie gitarę Fendera: Telecaster, Stratocaster czy Gipsona. Jaki problem - nic prostszego. A jednak problem był. Było coś, co nazywało się żelazna kurtyna. Innymi słowy bariera trudna do pokonania, izolującą państwa komunistyczne przed kontaktem z krajami zachodnimi. Ale od pewnego momentu dla nas muzyków została ona uchylona. Byliśmy po sportowcach drugą grupą, która dostała paszporty do krajów zachodnich, początkowo z jednorazowym a po pewnym czasie z wielokrotnym przekroczeniem granic Polski. Już w latach 60 –tych Polska Agencja Artystyczna PAGART żywo zainteresowała się eksportem polskich muzyków umożliwiając im występy w demoludach i na Zachodzie. Zresztą sam Pagart nie robił tego bezinteresownie promując polską kulturę. Zabierał nam z naszych dochodów miesiąc w miesiąc 10 – 15 % prowizji w twardej walucie. Bez pomocy kalkulatora łatwo było obliczyć, że do kasy agencji miesięcznie wpływało plus minus 40 tysięcy dolarów. całym świecie na kontraktach przebywało grubo ponad pięćset, w pewnych okresach nawet do tysiąca muzyków Mimo wszystko marzyliśmy o tym by wyjechać, zachłysnąć się w pełni tego słowa znaczeniu światem, światem zza żelaznej kurtyny, a przede wszystkim kupić światowej klasy instrument, aparaturę, mikrofony i realizować życiowe cele. Dochody bowiem tu i w Polsce były nieporównywalne. Krajem, który najbardziej był zainteresowany naszymi zespołami muzycznymi, była Finlandia. Największy boom przypadał na lata siedemdziesiąte i początek lat osiemdziesiątych. Tylko cztery liczące się fińskie Agencie Artystyczne: Intershow, Oy Scan-Show, Ohielma-Apu Oy i Star System Oy zatrudniał około siedemset – osiemset polskich muzyków grających w knajpach, klubach z czego prawie jedna trzecia z nich pochodziła z Łodzi. Nie sposób wymienić wszystkich grup i muzyków z naszego miasta. Może kilka, z którymi na przestrzeni kilkunastu lat mojego muzykowania w Finlandii i w innych krajach Europy miałem sympatyczne klezmerskie kontakty.
Pierwszy mój wyjazd do Finlandii to rok 1971. Grupa „The Playmates” w składzie;
Jacek Kunce piano, Paweł Swędrak bass, Stanley Stępniewski dr i ja Wojtek Frankowski git.
Wcześniej, w 1970 roku Pagart zaproponował nam półroczny kontrakt na bardzo dobrych warunkach w Czechosłowacji, a dokładniej w Wysokich Tatrach. (Grand Hotel – Stary Smokowec). Kwintet nazywał się „Desperados”; a w jego skład wchodzili znakomici dwaj muzycy z łódzkiego „Tiger Rag”, z którymi miałem zaszczyt grać a mianowicie; sam szef „Tiger Rag Andrzej Orłowski perkusja i Heniek Czekalski saksofon tenorowy
i klarnet. Na pianinie i organach Ryszard Bartczak, ja na gitarze i czująca bluesa czarnowłosa wokalistka Lidia Sztajbert.
Wojciech Frankowski – łódzki muzyk,
autor kilku książek o łódzkim środowisku
muzycznym, między innymi:
„Kolumb odkrył Amerykę, a łódzcy muzycy Finlandię.”
„ Seks, Pontikka i Renifery”
„Moja Pietryna nocą” (wspomnienia łódzkiego muzyka sprzed pięćdziesięciu laty)
Łódzkie Stowarzyszenie Muzyczne
"Ocalić od zapomnienia"
Siedziba : ul.Próchnika 17 90 - 708 Łódź
tel: 531 908 063 email: romano63@op.pl
numer konta : 92 1240 3073 1111001078665182 Bank Pekao SA.