Łódzkie Stowarzyszenie Muzyczne

"Ocalić od zapomnienia"

 

Siedziba : ul.Próchnika 17     90 - 708 Łódź

tel: 531 908 063      email: muzyka.lsm@gmail.com

numer konta : 92 1240 3073 1111001078665182  Bank Pekao SA.

31 marca 2020

 Mamy przyjemność zaprezentować Państwu fragmenty przygotowywanej przez nasze Stowarzyszenie książki, której autorami będą nasi  członkowie  i sympatycy. Książka poświęcona będzie historii łódzkiej sceny muzycznej lat 60' i 70'.

Poniżej Andrzej Pikierski przedstawia  roboczy fragment poświęcony latom 60', a w szczególności łódzkiemu środowisku jazzowemu. Przygotowywana książka będzie wzbogacona licznymi zdjęciami ze zbiorów osobistych autorów i stowarzyszenia. W najbliższym czasie będziemy prezentować kolejne fragmenty innych autorów.  Aby łatwiej było wejść w klimat trochę filmowych muzycznych wspomnień z tamtych lat. Miłej lektury.  

 

Marek Składowski

 

 

ŁÓDZKIE ULICE TĘTNIĄCE JAZZEM

 

SZALONE LATA SZEŚĆDZIESIĄTE 

 
ZAMIAST WSTĘPU     

  

Lata sześćdziesiąte ub. wieku charakteryzowały się niesłychanym rozwojem rodzimej muzyki jazzowej. Do dobrego tonu należało dzierżyć w ręku jakiś instrument muzyczny, gdy spacerowało się po „deptaku” Pietryny, i należeć do mniej lub bardziej znanego combo. Z początku dominowali oczywiście amatorzy, samoucy, ale z czasem do głosu zaczęli przebijać się słuchacze różnych szkół muzycznych, oczywiście wbrew woli swojej kadry profesorskiej, chałturzący dla zdobycia grosza, gdzie popadnie.

Na tym tle Łódź wyglądała jak przysłowiowy garniec miodu, do którego ściągały domorosłe talenty z całego kraju. Duży wpływ na ten proces miała oczywiście Łódzka Filmówka, ale muzyczne szkoły średnie wraz z tutejszym Konserwatorium też miały wiele do powiedzenia. Jeśli istniał podział jakikolwiek, to biegł on po linii organizacyjnej. Członkowie Zrzeszenie Studentów Polskich (ZSP), koncentrowali swoją bytność w znanej kawiarni pod „Siódemkami – 77” przy ulicy Piotrkowskiej, do której bez legitymacji studenckiej raczej trudno było się dostać. Radząc sobie jak kto umiał sięgnięto po inną organizację młodzieżową jaką był Związek Młodzieży Socjalistycznej – ZMS (późniejszy ZSMP). Ten udostępnił zespołom przyznającym się formalnie do tej organizacji swoją łódzką siedzibę „Pałacyk”, przy ulicy Piotrkowskiej 262. Inne zespoły „przytuliły” świetlice przyzakładowe, działające jako kluby młodzieżowe przy co większych przedsiębiorstwach.

TRĄBKA ANDRZEJA JÓŹWIAKA A POWSTANIE „OLD JAZZ STOMPERS” …

Paczka, do której należeliśmy z Andrzejem Jóźwiakiem, nie odbiegała w swoich marzeniach młodzieńczych od wielu podobnych. Każdy gdzieś próbował się załapać i grać: jak najwięcej grać!…Ale aby zaistnieć, należało mieć jakąś w miarę chwytającą za serce nazwę, najlepiej anglojęzyczną, nawiązującą do epoki jazzu amerykańskiego. Był to jedyny „zgrzyt” w stosunkach z ówczesną władzą, która mimo „odwilży” 56-go roku, nadal patrzyła krzywo na rozwój jazzu, chociaż już formalnie go nie zwalczała.

Mój przyjaciel Andrzej Jóźwiak znany już pogromca akordeonu, podświadomie wyczuwał trendy płynące z Radia Luxemburg, i doszedł do wniosku, że tym instrumentem niewiele zdziała. Swingowanie wychodziło mu w miarę dobrze, ale to nie było „to” … Temat ten nie schodził z kanwy naszych wieczorno – nocnych dyskusji. Przyniosłem mu któregoś dnia mój puzon, i powiedziałem „graj”. Miałem w tym wprawę, bo kilka miesięcy wcześniej dałem Heniowi Czekalskiemu klarnet i tak zaczęła się jego dosyć niespodziewana przygoda z muzyką jazzową. Puzon był uznanym i dobrze widzianym instrumentem w każdej kapeli dixielandowej. Ale dla mojego przyjaciela było to, nie „to”. Marzyła mu się trąbka!... Wiadomo, że na takim instrumencie brylował „idol” tamtych czasów, do dziś nie dościgniony Louis Armstrong, a ponadto trębacze byli na ogół bandleaderami, frontmenami, czyli mówiąc po polsku – szefami zespołów. A tylko w takiej roli mógł występować Andrzej Jóźwiak, i nikt więcej z jego otoczenia… Był bowiem człowiekiem skrytym, nieco zakompleksiałym, a z pewnością ambitnym. Taka mieszanka charakteru działa lepiej niż dynamit i niejeden dobry zespół na przestrzeni dziejów rozsadziła! …

Ja natomiast już dojrzałem do ostatecznych decyzji! Dobrze wiedziałem, że raczej nie sprawdzę się w grze na instrumencie: ani fortepian, ani saksofon tenorowy, jak również puzon nie dawały mi większej satysfakcji, nie mówiąc o szansach na tym „rynku” muzycznym. Bo inni byli lepsi!… Natomiast z racji posiadania…smokingu i lakierowanych butów, znalazła się dla mnie odpowiednia rola w tym towarzystwie: rola organizatora życia artystycznego i konferansjera. Jak wspominają moi koledzy wychodziło mi z tym całkiem dobrze…. Próbując skłonić Jóźwiaka do ostatecznych decyzji, przyniosłem mu ze zbiorów mojego stryja Ryszarda trąbkę wentylową, bo tylko taki instrument liczył się dla niego na „rynku” muzycznym. Jędrek próbował, nieźle mu zaczęło wychodzić, ale, niestety, co jakiś czas Stryj przywoływał nas do szeregu, kazał zwracać instrument na swego rodzaju inwentaryzację. Tak na długą metę nie dało się działać…

  Deliberując wspólnie, gdzie znaleźć pieniądze na pożądany instrument, pewnego dnia będąc w mieszkaniu rodziców Andrzeja przy ul. Targowej, moje sokole oko wypatrzyło w kuchni…dziwną pokrywę na kuble do śmieci! Skojarzyłem ją sobie ze znanymi mi podobnymi rzeczami, z mojego rodzinnego domu, oczywiście o zdecydowanie innym przeznaczeniu. To mogła być, mimo warstwy zaśniedziałej, patera – platerowa, a być może nawet srebrna?... Andrzej miał początkowo wątpliwości co do wartości tego rodzaju pokrywy i w ogóle do mojego pomysłu. Wsłuchując się w moją argumentację, zwłaszcza w tę część, że być może będzie można zamienić „pokrywę” na trąbkę(?!), szybko zmienił front , na kuble spoczęło jakieś inne nakrycie, natomiast interesująca nas „pokrywa” zasadnicza z wiadra na śmieci znalazła się u mnie na ul. Kopernika, gdzie została poddana chemicznym zabiegom. Po kilku godzinach spod śniadej warstwy wyłoniła się naprawdę piękna w srebrzystej postaci taca. Z duszą na ramieniu pobiegliśmy (dosłownie) z Andrzejem na ul. Piotrkowską, gdzie na wprost (mniej więcej) Urzędu Miasta Łodzi, znajdował się salon DESY, zorganizowany na zasadach komisu. Tam miłe panie poddały nasz przedmiot wnikliwym oględzinom, w końcu padło niewypowiedziane, ale jakże pożądane słowo: SREBRO !...

Dalej wydarzenia potoczyły się jak wodospad. Taca zmieniła właściciela, została nabyta przez DESĘ za niezłą cenę. Z pieniędzmi i szalejącym sercem pobiegliśmy (dosłownie) do znanego wszystkim, ale już nieistniejącego komisu muzycznego na ówczesnej ulicy Głównej, gdzie nabyliśmy wcześniej upatrzoną trąbkę wentylową, i zostało nam jeszcze co nieco środków na wizytę w barze „Ratuszowa”, gdzie już nas, powiedzmy szczerze, nieco znano… Gwoli ścisłości trzeba powiedzieć, że o metamorfozie zamiany pokrywy kubła na śmieci na ten szlachetny instrument rodzice Andrzeja dowiedzieli się dopiero po kilku latach. Przyjęli to jako zwykły zbieg okoliczności, i dodajmy z właściwym im poczuciem humoru.

 Jóźwiak naprawdę wziął się ostro i poważnie za grę na trąbce. Ćwiczył jako samouk w domu, u mnie, nawet w parku - do upadłego, wzbudzając powszechną sensację. Z czasem zaczął chałturzyć, a na koniec postanowiliśmy wspólnie stworzyć zespół w składzie tradycyjnym. Przygoda nasza z modną wówczas kapelą „Tiger Rag” była kapryśna. Z racji zbyt wielu „gwiazd” (w ich mniemaniu) zgromadzonych w jednym combo. Jóźwiaka raz zapraszano do wspólnego muzykowania, to znów zostawał na przysłowiowym „lodzie”. Wiem o tym co nieco, bo byłem wówczas w miarę uznanym terenowym korespondentem miesięcznika ogólnopolskiego „Jazz”.

Sprawa dojrzała, ale na jej drodze trzeba było wykonać kilka zasadniczych kroków. Pierwszy – to wybór nazwy zespołu. Nazwy, która by przyciągała uwagę na rynku muzycznym, oczywiście anglojęzycznej i koniecznie nawiązującej do tradycji nowoorleańskiej. Drugi – to skład zespołu, a trzeci – to jakaś siedziba, a z tym już zaczęły się w Łodzi poważne problemy. Byle świetlica przyfabryczna, a egzystowała w niej jakaś kapela. Na ten temat i o tych czasach, szerzej pisze Andrzej Jóźwiak w swej autobiografii, w sposób następujący: -(cyt.)” …wtedy, kiedy pozostawiono mnie na lodzie (mowa o jego przygodzie z „Tiger Rag” – autor) utworzyliśmy zespół dixielandowy pod nazwą „Hot Seven”, który niebawem przekształcił się w „Old Jazz Stompers”. Była to jak na ówczesne czasy dobra kapela, złożona ze znakomitych muzyków, z których spora część miała wyższe wykształcenie muzyczne, a nawet już grała w orkiestrze Teatru Wielkiego albo Henryka Debicha. Andrzej Szczepański (puzon, aranżer), Toniek Baraniak (klarnet), Wacek Rezler (banjo), Andrzej Promiński (tuba, helikon). Będący w zespole zmieniali się od czasu do czasu. W końcu mieli swoje zawodowe obowiązki. Grał także zamiennie Wiktor Miklas (klarnet), Darek Biernat (bas), a na fortepianie Wiesiek Wierzbicki, a później Waldek Nowak. Jedynymi „niewymienialnymi” byłem ja jako trębacz i kierownik zespołu oraz perkusist Maciek Samul.” (koniec cyt.)

Andrzej, w swej niemającej ograniczeń skromności, raczył pominąć w tym gronie moją skromną osobę, występującą w roli konferansjera i menedżera zespołu. No bo czy to takie ważne, że marynarkę smokingową w kolorze białym zorganizowałem mu na występy, czy skłoniłem dyrekcję pewnego łódzkiego zakładu, aby udostępniła nam autokar, którym mogliśmy udać się na jeden z festiwali „Jazz nad Odrą, lub to, że na każdym koncercie zespołu występowałem w charakterze konferansjera?

 Dalej w swej biografii już raczył jednak dostrzec moją osobę mówiąc: -(cyt.) „Próbowaliśmy z Andrzejem Pikierskim uzyskać klub na koncerty, wystawy, spotkania dla Łódzkiego Klubu Jazzowego, którego byłem prezesem. Pukaliśmy w tej sprawie najpierw do ZSP. Bezskutecznie! Potem do Zarządu Łódzkiego ZMS. Bezskutecznie! Także moje starania na innych polach nie dawały pożądanych rezultatów” (koniec cyt.)

I wówczas postanowiłem wziąć sprawę w swoje ręce i załatwić ją na swój sposób. Aby przybliżyć możliwości organizacyjne tamtych czasów muszę nieco odbiec od głównego wątku swojej opowieści. Otóż był to okres znacznego umocowania pozycji organizacji jaką był ZMS, której ówczesnym przewodniczącym Zarządu Łódzkiego był Tadeusz Czechowicz. Ten młody, zdolny inżynier (potem dr nauk technicznych), dał się poznać ówczesnej I-szej Sekretarz KW PZPR – Michalinie Tatarkównie – Majkowskiej jako dobry organizator młodzieży, a co najważniejsze człowiek który sprawy zawsze brał na poważnie, co w końcu doprowadziło go na posterunek Członka Biura Politycznego KC PZPR i jednocześnie I-go Sekretarza KŁ PZPR w latach 80-tych. Był bardzo szanowany przez Michalinę, dodajmy - ze wzajemnością. Miałem dobre dojście do niego i postanowiłem je wykorzystać w dobrej, naszej wspólnej sprawie. Po uprzednim anonsie telefonicznym, zaproszony do siedziby ZŁ ZMS, wspomniałem Tadkowi (do dzisiaj jesteśmy na Ty) o naszych problemach, a ten zaprosił mnie wraz z Andrzejem Jóźwiakiem na Ogólnołódzką Naradę Aktywu Gospodarczego. Do zabrania głosu na tym forum przekonał mnie oczywiście… Jóźwiak. To była jego metoda wynikająca z kompleksów, o których wspominałem. W takich sprawach wolał zawsze zostawać w cieniu… Jak już mówiłem, Tadek Czechowicz nigdy nie sięgał po półśrodki. Dla niego sprawy na forum młodzieżowym były tak ważne jak na forum partyjnym. W naradzie brali więc udział dyrektorzy przedsiębiorstw, sekretarze zakładowych POP i przewodniczący Rad Pracowniczych z terenu województwa. W sumie blisko 400 osób. W swojej biografii Andrzej Jóźwiak pisze na ten temat, co następuje: (cyt.)„ Wygłaszane referaty wprowadzające do dyskusji były oczywiście przydługie i nudne. Taka „mowa trawa” o roli przedsiębiorstw w kształtowaniu młodego pokolenia czy coś podobnego. Potem zaczęła się dyskusja, równie „ciekawa” jak referaty. W sumie atmosfera senna…Do czasu!

   I wtedy na trybunę wszedł Andrzej Pikierski ze swoją mową, która miała na celu doprowadzić do pozyskania dla naszych potrzeb wymarzonego lokalu na siedzibę Łódzkiego Klubu Jazzowego. Powiedział zaledwie pierwsze zdanie:>Koleżanki i koledzy! Jazz jest, jak wiadomo muzyką amerykańskich murzynów<… Salę obiegł homeryczny śmiech. Śmiech - to mało powiedziane. To był szał, oklaski, senna sala nagle się obudziła…Sam zacząłem chichotać, jak zobaczyłem, że niektóre osoby wycierają łzy z oczu, a niektórzy koledzy wręcz zsuwają się z krzeseł i wyją w niebogłosy: „Jazz jest muzyką amerykańskich murzynów” (koniec cytatu)

Nie muszę mówić, że wstęp jakiego użyłem, był celowym zabiegiem socjotechnicznym, obudził bowiem salę i skoncentrował zainteresowanie zebranych wokół naszego tematu! O potrzebie przydzielenia nam lokalu na klub młodzieżowy mówił m.in. przewodniczący Czechowicz w swym podsumowaniu dyskusji. Ale było coś jeszcze, coś dla mnie osobistego!…Otóż ten śmiech homeryczny Jóźwiaka, który bez zbędnych ceregieli przyłączył się do grona szyderców! Dało mi to wiele do myślenia na przyszłość! Wybaczyłem mu to, ale…nie zapomniałem!... Jaki był efekt tego mojego wystąpienia? Klasowa solidarność z cierpiącymi na plantacjach Georgii i innych stanów południa USA czarnoskórymi, była oczywiście „wytrychem” do wskazania, że Łódzki Klub Jazzowy będzie wizytówką solidarności z nimi. To absolutnie było, jak się mówiło w tamtym czasie: „na linii i na bazie”.

    Na efekt nie trzeba było długo czekać. Łódzki Kombinat Budowlany miał taki lokal nie wykorzystany, i zgłosił akces przyznania go nam nieodpłatnie pod warunkiem, że własnym kosztem przywrócimy go do stanu używalności. Sprawa tej narady była długo na ustach i w pamięci władz miasta, zarówno państwowych jak i partyjnych. Czyli – zabieg się powiódł, a to się liczyło!.... Lokal na klub Mieścił się w przyziemiu podwórza przy ulicy Piotrkowskiej, w samym centrum Łodzi pod numerem 55 i szybko uzyskał konkurencyjne w stosunku do ZSP, miano „Pod piątkami -55”. Duża sala, już ze stolikami i krzesłami, scena wyposażona w pianino, zaplecze z garderobą dla muzyków, barek z wysokimi stołkami, toalety, oraz miejsce wymarzone przez Andrzeja Jóźwiaka, czyli… gabinet szefa… Obiekt jednak delikatnie mówiąc wymagał nielichego remontu, zarówno ściany, drzwi i okna jak i instalacja elektryczna. Oddajmy głos Andrzejowi Jóźwiakowi -(cyt.) „Andrzej (to o mnie – przyp. aut)) przyprowadził młodego inżyniera energetyka, zafascynowanego muzyką jazzową, z przedsiębiorstwa, w którym pracował. Energetyk nie tylko dostarczył materiały, ale także sam wskoczył w kombinezon i wraz ze swoją ekipą, po godzinach pracy, niekiedy do później nocy wykonał nową instalację elektryczną, dostarczył zregenerowane jupitery, reflektory ze szperaczami włącznie. Inna grupa podobnych fanatyków, zabrała się za prace murarskie i malarskie. Młodzi hydraulicy odnowili pomieszczenia WC. Inni, stolarze, odnowili meble. Jeden ze znajomych restauratorów Andrzeja zobowiązał się objąć pod swoją kuratelę bar z wysokimi stołkami, posiadał nawet licencję na sprzedaż piwa… Zbliżył się termin oficjalnego otwarcia klubu. Trzeba było załatwić godną tego faktu oprawę. Zatelefonowałem do Byrczka, prezesa Polskiej Federacji Jazzowej, z prośbą o pomoc w urządzeniu nowego klubu. Pomógł bez zbędnych ceremonii. Andrzej Pikierski udał się niezwłocznie do Warszawy i przywiózł plakaty jazzowe, fotosy okładek płyt najlepszych ludzi światowego Jazzu. Później, jeden z kumpli Andrzeja, wzięty i znany w Łodzi plastyk (szef pracowni plastycznej przy Teatrze Wielkim w Łodzi) wykonał z tego materiału podświetlone obrazy dekorujące ściany lokalu. Przywiózł również z Instytutu Kultury przy Ambasadzie Amerykańskiej w Warszawie (dzięki wstawiennictwu Józefa Balceraka, redaktora naczelnego miesięcznika „Jazz”), krótkometrażowe filmy z Louisem Amstrongiem, Ellą Fitzgerald, Miles Davisem, Dizzym Gillespim i Charlie Parkerem.Jeszcze przed otwarciem klubu, którejś nocy, oglądaliśmy te filmy z wypiekami na twarzy. Andrzej Pikierski, to był Latający Holender (kontynuuje A. Jóźwiak). Miał smykałkę do nawiązywania kontaktów. Między innymi pojechał do Gdyni i namówił Marka Tarnowskiego (jednego z pierwszych wokalistów polskiego rock and rolla, członka >Czerwono-Czarnych<) do udziału w inauguracji naszego klubu. Mnie natomiast (mówi Jóźwiak), udało się namówić Józefa Balceraka oraz Romana Waschko do wygłoszenia prelekcji na otwarcie naszej placówki.” (koniec cyt.)

 Jeszcze przed otwarciem klubu, podczas gdy siedzieliśmy w „gabinecie” prezesa Łódzkiego Klubu Jazzowego, zastanawiając się nad programem i listą gości zaproszonych, w drzwiach stanął wysoki, przystojny, nadzwyczaj elegancki młody człowiek, z grzywą (dosłownie) czarnych włosów. Kiedy pochylił się w ukłonie, to czub włosów spadł mu scenicznie na czoło. Odrzucił włosy wystudiowanym gestem do tyłu i czub powrócił na właściwe mu miejsce. Zastanawialiśmy się potem wielokrotnie, czy miał to wówczas aktorsko wystudiowane? Gość powiedział miękkim barytonem:

- Nazywam się Gust, i po chwili zawieszenia głosu dodał – Janusz Gust!

Przypomniał się nam najbardziej słynny cytat filmowy: „My name is Bond, James Bond” …Janusz nie był nam obcą osobą. Był znanym łódzkim konferansjerem big bandu „Kanon Rytm”, Janusza Sławińskiego, który tworzyli uczniowie i studenci łódzkich szkół muzycznych. Z Kanon Rytmem śpiewali między innymi: Krzysztof Cwynar, Sławka Mikołajczyk (eks-Trubadurzy), Edward Hulewicz i Wiesława Śnieg, która kilka lat później zmieniła nazwisko na bardziej sceniczne - Ewa Śnieżanka. Później prowadził wiele imprez, festiwali, monodramów i kabaretów na Polskich Targach Estradowych. Zawsze miał świetne recenzje prasowe. I tak poznaliśmy Janusza Gusta.      Znakomitego kolegę,   społecznika, z którym nasza przyjaźń trwała nieprzerwanie, aż do jego tragicznej śmierci w ubiegłym roku. Po raz ostatni prowadził konferansjerkę na benefisie piosenkarskim Bogusi Pawłowskiej, żony Andrzeja Rodana (dawniej Jóźwiaka), jakie miało miejsce w ubiegłym roku…

  Wracając do otwarcia Łódzkiego KJ. Była to impreza na miarę wielkiego wydarzenia kulturalnego naszego miasta. Ważnym akcentem powitalnym było odegranie przez Old Jazz Stompers, kultowej melodii wszystkich ważnych spotkań z Jazzem, a mianowicie „Swanee River” (rzeka łabędzia), której towarzyszyła burza braw. Po krótkim formalnym otwarciu i powitaniu gości przez Andrzeja Jóźwiaka, rozpoczął spotkanie program „Jazz i poezja”, prowadzony przez Janusza Gusta. Później wysłuchano prelekcji Balceraka i Waschko, następnie odbyła się projekcja filmów z komentarzem Romana Waschko, krótki recital Jurka Bożyka, a w finale występ Marka Tarnowskiego (właściwie Wojciecha Zielińskiego). Trudno sobie dzisiaj wyobrazić, ale impreza trwała w sumie blisko osiem godzin. Był to istny maraton. Zdzisław Szczepaniak, sprzyjający naszemu klubowi od początku działalności, młody redaktor „Dziennika Łódzkiego” napisał artykuł o otwarciu klubu. Po nim zrobił się szum w Łodzi. Chętnych do udziału w naszym programie było wielu, jak mówiono – kilka tysięcy, ale miejsc mieliśmy tylko…dwieście! W następnych dniach byliśmy zmuszeni powtórzyć kilkakrotnie imprezę, ale już bez Waschki, Balceraka i Tarnowskiego, a i tak miała wielkie powodzenie…

***

  Tak rozpoczął swą działalność profesjonalną Łódzki Klub Jazzowy, formalnie pozostający pod patronatem Zarządu Łódzkiego ZMS. Nie mogliśmy tego odmówić władzom tej organizacji z Tadeuszem Czechowiczem na czele. W niedługim czasie przekształcił się on w samodzielne Stowarzyszenie Muzyki Estradowej, a ono wręcz (jak bombastycznie pisze Jóźwiak) „…w IMPERIUM polskiej rozrywki”. Jako ŁKJ organizowaliśmy koncerty jazzowe, spotkania z cyklu „Jazz i poezja”, wystawy plakatów i okładek płytowych, koncerty jazzowe i rozrywkowe w Filharmonii Łódzkiej (nawet z udziałem wykonawców zagranicznych, jak np. Renee Petiona, odczyty, projekcje filmów, przeglądy piosenki amatorskiej „Mikrofon dla wszystkich”, a przede wszystkim Festiwal Młodzieżowej Muzyki, który był prawdziwą wylęgarnią talentów. To na nim między innymi debiutował Marek Jackowski (później twórca legendarnej grupy Manaam) wówczas student Wydziału Filologii Angielskiej Uniwersytetu Łódzkiego. Podczas studiów grał w łódzkiej grupie Impulsy. Grupę tę przekształcił potem we własny zespół Vox Gentis (duet ze Zbigniewem Frankowskim – giba.) Na tym festiwalu swój debiut miał również Kazimierz Kowalski (późniejszy solista – bas – i wieloletni dyrektor naczelny i artystyczny Teatru Wielkiego w Łodzi) z zespołem „Dziwne Rzeczy”. Przez festiwal „przewinęło” się wielu   utalentowanych  muzykówi wokalistów, z grup wymienionych wyżej, jak i także z zespołów: Bardowie, Cykady (harcerski zespół           z Jurkiem Rochalą i Karolem Izdebskim na czele), Śliwki, Piotrusie, Tukany (z wokalistką Bogusią Pawłowską – reprezentowali Pałac Młodzieży).

 Niektórzy muzycy z tych zespołów potem odegrali dużą rolę w polskiej muzyce rozrywkowej.  I tak np.: w 1971-szym roku główną nagrodę na wspomnianym naszym Festiwalu zdobył żeński zespół wokalny Pro Contra,          pod   kierownictwem  Bernarda Sołtysika, utalentowanego kompozytora i aranżera.  W zespole występowały wówczas: Elżbieta Jagiełło, Elżbieta Ostojska, Lucyna Owsińska (wyszła później za mąż za piosenkarza – gwiazdora Jacka Lecha i trochę przez to zaprzepaściła swoją indywidualną karierę), Elżbieta Wysocka. Zespół występował na festiwalach w Sopocie, Opolu, Kołobrzegu oraz koncertował poza granicami kraju.

 

***

Z „Old Jazz Stompers” wyjeżdżaliśmy na „Krakowskie Zaduszki Jazzowe”, Studencki Festiwal „Jazz nad Odrą” we Wrocławiu, byliśmy mile widzianymi gośćmi na koncertach w klubach studenckich całej Polski. Nasze zespoły zrzeszone w ŁKJ odnosiły sukcesy. Na VI-tym Studenckim Festiwalu „Jazz nad Odrą” – III-cia nagroda przypadła duetowi: Wacław Rezler (git.) – Marian Siejka (skrzypce),                                    a dodatkowo Siejka dostał jeszcze trzecią nagrodę w kategorii solistów. Wacek Rezler (ksywka: Sasza) mieszkał z żoną Barbarą (tancerka i aktorka) w mieszkaniu służbowym przy ul. Jaracza 32 w Łodzi. Często u nich bywałem, oni odwiedzali mnie z wzajemnością na ul. Wioślarskiej. Całe noce słuchaliśmy muzyki jazzowej z płyt (jakich całe albumy miał Wacek w swoich przepastnych zbiorach). Nagrania                       z jego płytoteki są jeszcze w moim posiadaniu, niestety na taśmach magnetofonowych, stąd ich obecnie niska jakość.

To były szalone lata…

Duet Rezler – Siejka szybko został odnotowany w annałach polskiego jazzu. Ich pierwsze nagranie płytowe ukazało się już kilka lat po „Jazz nad Odrą”, w zbiorczym albumie zatytułowanym Faces to Polish Jazz, w którym to zestawie nowych polskich jazzowych twarzy znalazła się także grupa: Michał Urbaniak (sax tenor), Urszula Dudziak (voc.), Adam Makowicz (piano), Janusz Kozłowski (bas), Andrzej Dąbrowski (drums).

Niestety, doszło do rozstania z Piotrkowską 55, a więc z klubem „Pod Piątkami”. Taka nazwa utarła się w pamięci środowiska jako przeciwwaga dla klubu studenckiego „Pod siódemkami”, który znajdował się nieopodal również przy ulicy Piotrkowskiej. Klub formalnie, jak już wspominałem, był własnością Łódzkiego Kombinatu Budowlanego i kiedy jego włodarze zapoznali się z wystrojem wnętrza, a przede wszystkim zobaczyli tłumy młodzieży kłębiące się przed jego wejściem, po pewnym czasie postanowili zdyskontować to na własny rachunek i zrobić z niego przystawkę przyzakładową. Zrobiono to przy pomocy naiwnie, by nie powiedzieć głupiej prowokacji. Zostaliśmy powiadomieni (po dwóch latach działalności), że jesteśmy… uciążliwi dla środowiska okolicznych mieszkańców. Trochę było w tym prawdy, bowiem klub mieścił się w prawej oficynie kamienicy czynszowej. Najpierw zakazano wjazdu samochodów osobowych naszych gości na okalające klub podwórze, potem…przyszło oficjalne wymówienie.

Po rozstaniu się z klubem „Pod Piątkami”, naszą tymczasową siedzibą był klub „Koliber” przy ul. gen.K. Świerczewskiego (obecnie ul. Radwańska), wówczas własność Kombinatu Szlifierek. Dyrektorem klubu był nasz człowiek – Janusz Gust. Następnie inni „dobrzy ludzie” pomogli nam zdobyć dobry lokal przy ul. Wólczańskiej. A tam były już możliwości do rozwinięcia pracy… Wówczas z inicjatywy naszego księgowego, który uprzednio pracował w Wojewódzkiej Radzie Narodowej, i dobrze wiedział, gdzie szukać najlepszych konfitur, padła propozycja, abyśmy odeszli od stosunkowo wąskiej formuły Łódzkiego Klubu Jazzowego i przeszli na szeroką formułę stowarzyszenia, która w sprzyjających okolicznościach otwiera szanse na znaczne możliwości zarobkowe. Takie możliwości daje, jak wiemy, zwłaszcza działalność reklamowa, a Łódź, jak wiadomo było niegdyś zagłębiem włókienniczo – skórzanym ze swymi centralami handlu zagranicznego, takimi jak: Textilimpex, Skórimpex, Chemitex                   i odpowiednio wielkimi domami handlowymi „Central” i „Uniwersal”, które współpracowały z PP „Reklama”, bądź Domem Mody „Telimena”. A wiadomo, tam, gdzie pokazy mody, tam modelki i cała oprawa muzyczna. Nie wchodząc w szczegóły kroiła się współpraca na tym polu, tylko był potrzebny element wiążący – i takim stało się Stowarzyszenie Muzyki Estradowej, które otwierało pole do wyjazdów zagranicznych (oczywiście głównie do krajów demokracji ludowej: NRD, ZSRR, Czechosłowacji i innych). Nie wiedzieć czemu do takiej współpracy nie skłaniała się łódzka „Estrada” …     

 Pierwszy skład zarządu stowarzyszenia: prezes – Andrzej Jóźwiak; Krzysztof Cwynar (voc.kompozytor) - wiceprezes; Andrzej Pikierski (muzyk instrumentalista, organizator życia kulturalnego) – wiceprezes; Janusz Gust (aktor, konferansjer) – sekretarz zarządu; i członkowie: Roman Gorzelski (poeta, dramaturg); Bogumił Bednarek (muzyk – dr); Henryk Stefaniak (voc. – absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej; Sławomir Kowalewski („Trubadurzy”) Przez pewien czas członkiem zarządu był także Jan Nosko – ówczesny wiceprzewodniczący Zarządu Łódzkiego ZMS, następnie wiceprezydent miasta Łodzi (dzisiaj: doktor habilitowany, były dyrektor Szkoły Zdrowia Publicznego przy Instytucie Medycyny Pracy). Później do zarządu doszedł Piotr Janczarski („No To Co”), gdzie objął funkcję wiceprezesa po Cwynarze. Członkiem zarządu został także Józef Pielka, przybyły z Sosnowca. W tym czasie wyjechałem na stacjonarne studia ekonomiczne do Moskwy. Gdy po pięciu latach powróciłem do kraju, zastałem już inną atmosferę, a z nią związanych innych ludzi. Jeszcze spotkało mnie „wyróżnienie” ze strony Andrzeja Jóźwiaka polegające na propozycji objęcia funkcji dyrektora w SME, ale… nie skorzystałem             z tego. Dla mnie bliższa była epoka ludzi społeczników, zaangażowanych w to co kochali i dla czego nie było im strasznym poświęcać swój czas prywatny…

I tak się skończyła moja bezpośrednia przygoda ze Stowarzyszeniem Muzyki Estradowej, w którym coraz więcej miejsca zajmowała komercja, a coraz mniej jazz. No cóż takie są koleje losu na tym nie najgorszym w końcu ze światów, a życie toczy się dalej…

 

Andrzej Pikierski – Łódź – marzec 2020-ty rok.

Szalone lata 60' łódzkiego jazzu - wspomina Andrzej Pikierski